Mamy niedzielę - słońce delikatnie przebija się przez chmury. Po całym tygodniu pracy, każdy z nas ma chwilę dla siebie - na spełnienie swoich zachcianek, planów czy marzeń. Dziś postanowiłam po dłuuuugim okresie odwlekania sięgnąć po - wg mnie - obowiązkowy film: "Śniadanie u Tiffany'ego".
Truman Capote zżymał się na Paramount, że rolę w filmie dostała Audrey Hepburn, a nie Monroe. Faktycznie, miał trochę racji. Bohaterkę jego książki lepiej zagrałaby Marilyn, jednak do roli Holly za scenariusza nadawała się tylko Audrey. Różnice między książką, a filmem są dosyć zasadnicze, a najistotniejsza dotyczy właśnie bohaterki, która w powieści ma twardy charakter, a w ekranizacji jest raczej zagubioną dziewczyną. Hubert de Givenchy, który zaprojektował kostiumy również stanął na wysokości zadania: mała czarną, w którą ubrał aktorkę, weszła do kanonu damskiej mody. Audrey wspomina, że ciężko się jej pracowało Georgiem Peppardem (który otrzymał główną rolę męską). Powodem było zawodowe wykształcenie mężczyzny w zakresie aktorstwa, przez co stosował się cały czas do sztywnych reguł. "Nigdy nie stałam się prawdziwą aktorką i gdy ludzie pytają mnie, jak osiągnęłam to wszystko, potrafię jedynie odpowiedzieć: nie mam pojęcia. Zwyczajnie wychodziłam na plan, znając swoją kwestię, a potem wszystko toczyło się samo" - stwierdza w jednym z wywiadów (Warren G. Harris).
Mówi się, że Nowy Jork, o którym tak pięknie śpiewał Frank Sinatra,
to magiczne miasto, w którym życie toczy się 24 godziny na dobę, a na
stosunkowo niewielkiej powierzchni stykają się ze sobą ludzie różnych
kultur, przeżywający osobiste tragedie i dramaty, pozornie nie związani
ze sobą, ale razem tworzący ten wielki, tętniący życiem organizm.
Wszyscy mają nadzieję, że to właśnie tu, w tym niezwykłym miejscu,
odnajdą szczęście.
Holly
Golightly również szukała szczęścia, uważając, że znajdzie je tam,
gdzie będzie się czuła równie dobrze, jak u Tiffany'ego – w miejscu,
gdzie "nie może zdarzyć ci się nic złego", jest cicho, elegancko i
bezpiecznie. Wówczas nadałaby imię swemu kotu, kupiła meble i rozpoczęła
"normalne" życie. Tymczasem była outsiderką, zagubioną w obcym świecie
dziewczyną, pozostającą cały czas "w podróży". Tak było do chwili, kiedy
poznała podobnego do niej człowieka, tytułującego się zaszczytnym
mianem pisarza, młodego mężczyznę Paula Varjaka. W Nowym Jorku nie
znalazłaby się dwójka ludzi bardziej podobnych do siebie. Połączyło ich
identyczne spojrzenie na świat, filozofia życiowa, a nawet sposób
zarobkowania – oboje bowiem utrzymywali się z pieniędzy (niekoniecznie
darowanych zupełnie bezinteresownie) przez bogatych mężczyzn bądź
eleganckie damy z nowojorskiej socjety. Pomimo tego Paul był mądrzejszy i
w pełni zdawał sobie sprawę z okrucieństwa świata, wiedząc
jednocześnie, że nie da się przed nim uciec.
Holly uciekała przez
szereg lat, kolejno opuszczając ludzi, na których jej kiedykolwiek
zależało. Postępowała tak ze strachu. Sądziła, że miłość uzależnia
ludzi, a ona cały czas wierzyła, że kiedyś poczuje się naprawdę wolna.
Może nastąpi to w dalekiej Brazylii lub w Meksyku, gdzie wraz ze swym
bratem Fredem planowała założyć hodowlę koni. Nie pojmowała, że człowiek
nigdy nie osiągnie pełni wolności, a prawdziwe szczęście może dać mu
jedynie miłość. I pewnie obudziłaby się pewnego słonecznego, sennego
poranka uświadamiając sobie, że zmarnowała ostatnią szansę i kolejnej
już nie dostanie. Uratował ją Paul. Tajemniczy człowiek bez przeszłości.
Nieszczęśliwy, z rozrzewnieniem wpatrujący się w gwiazdy. Nie żaden
"szczur" czy "superszczur", jak kwalifikowała ich Holly, ale Mężczyzna. Pewien
etap bajki o Kopciuszku się zakończył. Przynajmniej dwójka ludzi w Nowym Jorku znalazła szczęście. A to już bardzo dużo.
Osobiści zachwycam się tą baśnią: lekkością opowiadania Tumana Capote'a, cudowną muzyką Henry'ego Manciniego, kruchą i delikatną Audrey Hepburn... Film, mimo iż nie należy do najmłodszych, jest bardzo wartościowy. A każda z nas z łatwością znajdzie w Holly cząstkę siebie.
Ameetuu